Nie ma miłości. Jest interes
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Nie ma miłości. Jest interes

Dodano: 
Paweł Kukiz, lider ruchu Kukiz'15
Paweł Kukiz, lider ruchu Kukiz'15 Źródło: PAP/Marcin Obara
Pisząc kilka tygodni temu "Tezy o wojnie polsko-polskiej i jej wygaszeniu" mniej więcej wiedziałem, jakiej reakcji się z której strony spodziewać. Nie jestem więc zaskoczony, przekonać mnie nikt nie zdołał, a kontrargumenty mam od dawna dobrze przemyślane.

Najniżej ze wspomnianych reakcji cenię sobie to, co widziałem najczęściej, i niestety nie tylko w komentarzach internautów czy na mediach społecznościowych, ale też u polityków i publicystów z rozpoznawalnymi nazwiskami. A mianowicie tanią demagogię typu „nie rozumiem tej miłości do Kukiza”, „Ziemkiewicz nagle zapałał uczuciem”, „jak można nagle bezgranicznie ufać człowiekowi, który…”. Być może część piszących takie rzeczy posługuje się demagogią cynicznie i z pełną świadomością, ale większość, obawiam się, naprawdę w taki sposób o polityce myśli. Widać w tym, niestety, jak bardzo wciąż jesteśmy jako społeczeństwo do polityki niedojrzali, jak nam daleko do republikańskiej normalności, i jak nie tylko do niej nie chcemy dążyć, ale wręcz się przed tą normalnością rękami i nogami bronimy.

Uważny mój czytelnik może jeszcze pamięta, jak przywoływałem w „Polactwie” sondaż sprzed wyborów prezydenckich 2000 roku, w którym ponad 50 proc. wyborców uznało swego faworyta, nie-magistra Kwaśniewskiego o wzroście 167 cm, za lepiej wykształconego niż doktor Krzaklewski i wyższego niż prawie dwumetrowy Andrzej Olechowski. Niestety, niewiele się od tego czasu Polacy zmienili.

Mili Państwo, gdy mówimy o polityce, to miłość czy zauroczenia nie mają tu nic do rzeczy. Wyobraźcie sobie, że ktoś został szefem komórki HR albo PR dużej korporacji. Czy to znaczy, że jest rozkochany w prezesie jej zarządu? Że o podjęciu się tych obowiązków zadecydował podziw dla szefa Rady Nadzorczej? Nie, przecież i jeden, i drugi mogą się zmienić, jeśli taka akurat będzie wola zgromadzenia akcjonariuszy. Czy to znaczy, że jest zobowiązany ufać prezesowi bezgranicznie, przyznawać mu boskie atrybuty i uznawać za nieomylnego? Zapewniam, że i to nie, ma robić swoją robotę najlepiej jak umie w ramach ukształtowanej latami, zapewniającej maksymalną skuteczność struktury i obowiązujących procedur. I czy sądzicie Państwo, że w normalnie działającej firmie będzie się w wypadku zmiany zarządu czy rady od naszego przykładowego haerowca czy pijarowca oczekiwać popełnienia seppuku czy demonstracyjnej dymisji na znak solidarności z prezesem, którego być może nawet nie znał i nie zamienił z nim więcej, niż parę zdań przy różnych oficjalnych okazjach, jak, nie przymierzając, ja z Kukizem?

Wyobrażanie sobie polityki jako rywalizacji powiązanych więzami uczuciowymi i emocjonalnymi plemion, watach czy, w najlepszym wypadku, czegoś w rodzaju oddziałów partyzanckich walczących o wolność, skazuje nas na jej obecny, wysoce niesatysfakcjonujący kształt. Partie w tych krajach, w których demokracja się udała, są bowiem właśnie czymś w rodzaju przedsiębiorstw, których akcjonariuszami są ich wyborcy. Inwestują oni w ruch polityczny swoje nadzieje, swój głos i swoje datki pieniężne, i w zamian oczekują realizacji swych potrzeb – w wypadku tej części sceny politycznej, którą nazwałem Piwonią (przypomnę: Prawica, Wolnościowcy, Narodowcy i Antysystemowcy) jest to budowa państwa skutecznego, ale ograniczonego do minimum, służącego wszystkim obywatelom, a nie, jak dziś, różnym kontrolującym jego kluczowe obszary nomenklaturom i „nadzwyczajnym kastom”, zapewniającego bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne, maksimum wolności jednostki i niezbędne dla dobra wspólnoty minimum kooperacji.

Otóż jeśli ktoś się „zakochał” w Pawle Kukizie, to nie ja, tylko ci akcjonariusze, wyborcy, którzy pomimo intensywnej kampanii dyskredytowania jego ruchu, prowadzonej niejako z obu stron polsko-polskiej wojny, mimo problemu z bieżeńcami, którzy z klubu Kukiz’15 porozłazili się w różne strony, wciąż dają mu miejsce w Sejmie, i to silne – trzecią pozycję w sondażach. Podczas gdy różne wcielenia ruchu Korwina są w nich niezdolne do przekroczenia progu wyborczego, a ruchy, które postanowiły skojarzyć trwale brand „narodowcy” z ulicznym zadymiarstwem, mimo sukcesów, nazwijmy to, organizacyjnych, nigdy nie wyszły nawet z poziomu błędu statystycznego. Sprawa jest prosta – Piwonia pokłada nadzieję w ruchu Kukiz’15 i rozsądek nakazuje robić wszystko, by zainwestowane w ten ruch poparcie zaowocowało oczekiwanym produktem – lepszą Polską, a nie skończyło się tradycyjnym „chcieli jak najlepiej, wyszło jak zwykle”. Dlatego postanowiłem współtworzyć stowarzyszenie Endecja i być w nim przewodniczącym Rady Patronackiej – nie ma to nic wspólnego z emocjonalnymi paroksyzmami wobec PiS, które widać w politycznym zaangażowaniu Sakiewicza, Karnowskich czy z drugiej strony Lisa albo Kurskiego z „Wyborczej”.

Oczywiście, publikując swoją analizę doskonale wiedziałem, że działacze tacy jak Korwin-Mikke czy Krzysztof Bosak od razu ogłoszą, że nie ma mowy, by byli w stanie wchodzić do jakichkolwiek większych organizmów politycznych, bo najważniejsza jest czystość idei, wyrazistość, a poza tym nie widzą polityków lepszych od siebie i zdolnych lepiej niż oni kierować sprawami. Zwłaszcza Korwina znam przecież jak zły szeląg – od zawsze twierdzi, i chyba nawet wierzy, że jego prawdziwe poparcie to około 20-25 procent, więc jeśli ma z kimś rozmawiać o jakichś koalicjach, to tylko z pozycji hegemona. Postawa Bosaka też mnie niespecjalnie dziwi. Jak napisałem, pamiętam dobrze „konwent świętej Katarzyny” i wiem doskonale, że nadzieja na wymuszenie właściwego kierunku przemian w Polsce nie leży w negocjacjach między ułamkowymi wodzami. Nadzieja w tym, że – odwrotnie niż w połowie lat 90-tych – wyborcy, którzy mają mniej więcej te same oczekiwania wobec państwa, nie dadzą się wciągać w idiotyczne wojenki ćwierć-Piłsudskich, z których każdy jest przekonany, że polityczny sukces polega na tym, by być zwyciężanym wybory po wyborach i mimo to nie ulec podszeptom zdrowego rozsądku. Jeśli ktoś nie rozumie, że lepiej mieć dziesięć procent w dobrym, wspólnym interesie niż być stuprocentowym bankrutem, to trudno.

Czy ja, zapytam na koniec, napisałem gdziekolwiek peany o geniuszu Kukiza, analogiczne tego co piszą o Kaczyńskim czy Tusku ich wyznawcy? Piszę o konkretach, o sprawach namacalnych, bo taka moja czerwińska natura – więc o tym, jakie stoją przez Kukizem szanse, i jakim wyzwaniom musi sprostać, by z odruchu sprzeciwu przeciwko demolowaniu naszego państwa (naszego! – a nie „państwa PO” czy „państwa PiS”, jak rozumują wyżej wspomniani wyznawcy) przerodzić się w nową jakość, w polityczną siłę, która Polskę zmieni, a nie tylko wyrazi niezgodę na jej obecny stan. Nie ma sensu dyskredytowanie Kukiza, że tu czy tam popełnił ten czy inny błąd, że, dajmy na to, nie wziął swego czasu na listy paru osób, które zapewne powinien wziąć, za to wziął kilka takich, których brać na pewno nie było warto. Nie ma ludzi nieomylnych. Ale jak na razie bilans ogólny wypada dodatnio. Jak na razie Kukiz spełnia generalne oczekiwania Piwonii i buduje swój ruch rozsądnie, szukając nieuchronnej instytucjonalizacji w formule rywalizujących ze sobą platform i stowarzyszeń programowych, a nie partyjnego kościółka wyznawców prezesa.

Że unika przy tym jak ognia słowa „partia”, doskonale rozumiem – z tym, co w Polsce nazywa się partiami, nie ma ta robota nic wspólnego. Choć gdybyśmy mieli desygnatem słowa „partia” czynić w polszczyźnie nie PO, PiS czy PSL, ale dajmy na to amerykańskich Republikanów, których działanie swego czasu studiowałem od wewnątrz – to właśnie Kukiz’15 i to, co się tam buduje, zaczyna przypominać partię polityczną. A to, co u nas nazywamy partiami – to fan kluby, organizacje parareligijne, gangi, lobbies, cokolwiek, ale na pewno nie instytucje, na których opiera się zdrowa, normalna republika. 

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także